O drodze do TEATROTEKI, współpracy przy realizacji spektaklu i połączeniu teatru z filmem, z autorką „Krzywego domku” Anną Wakulik i reżyserką, laureatką pierwszej nagrody festiwalu TEATROTEKA FEST 2017- Anną Wieczur-Bluszcz, rozmawia Katarzyna Pilarska.
Katarzyna Pilarska: Poznałyście się przy TEATROTECE?Anna Wieczur-Bluszcz: Twarzą w twarz poznałyśmy się przy TEATROTECE. Ale kilka lat wcześniej zadzwoniłam do Ani, wiedząc, że brała udział w warsztatach dla dramaturgów w jednym z londyńskich teatrów. Pamiętasz? w National Theater?Anna Wakulik: Rzeczywiście! Royal College…AWB: Właśnie. Także poznałyśmy się podczas rozmowy telefonicznej, a potem, po latach, spotkałyśmy się przy okazji TEATROTEKI.KP: Trochę przypadkowo powstał z Was twórczy duet.AWB: Nie całkiem przypadkowo, bo to ja wybrałam tekst Ani z kilku, które mi zaproponowano i to ten konkretny tekst był powodem naszego spotkania. Muszę powiedzieć, że nikt mi niczego nie narzucał, oprócz podstawowych wymogów – ram, jakie stawiane są przed twórcami TEATROTEK. To, jak mnie zaproszono do TEATROTEKI, sposób pracy, prowadzenia tego projektu, było dla mnie rzadkim przykładem zaufania twórcom ze strony prowadzących i producenta oraz dało przestrzeń na swobodę i wolność twórczą.KP: W większości przypadków droga do TEATROTEKI wygląda tak, że redaktorzy z WFDiF proponują reżyserowi zrealizowanie spektaklu. Tak też było z Tobą?AWB: Tak. Zgodziłam się i zaczął się dość długo trwający w moim przypadku moment wyboru tekstu. Aż przeczytałam sztukę Ani i okazało się, że mogę zrealizować właśnie ten dramat.AW: Wtedy do mnie zaczęła dzwonić Wytwórnia. Myślałam, że to bank, więc nie odbierałam, a potem okazało się, że to TEATROTEKA. Wydaje mi się, że pierwsza selekcja tekstów jest taka, że redaktorzy patrzą na dramaty, które nagrodzone w konkursach dramaturgicznych. Przypuszczam, że tą drogą mój pierwszy duży tekst znalazł się wśród propozycji pokazanych Ani. Ile tam miałaś tekstów i jakie?AWB: Kilka. Były różne i z kilku lat. Ale faktycznie mogło tak być, że decydowały nagrody czy wyróżnienia w konkursie.KP: Czasem autorzy biorą udział w zdjęciach, czasem z tego rezygnują. Jak było w tym przypadku, byłaś?AW: Nie, nie byłam na planie, byłam w Jastarni. (śmiech)AWB: Chociaż ja zapraszałam Anię!AW: Tak, do dziś żałuję, ale narzeczony chciał być w Jastarni, nie dało się nic zrobić. Szkoda, teraz żałuję.AWB: Ale byłyśmy w kontakcie na etapie przygotowań. Ten czas opracowywania tekstu był ciekawy, spotykałyśmy się kilkukrotnie. Ania jest otwartą autorką i ta współpraca była bardzo konkretna. Jednocześnie jednak, co ciekawe, Ania napisała ten tekst wiele lat temu, to był pierwszy, pełny napisany przez nią dramat. Bardzo interesujące było dla mnie obserwowanie, jak Ania reagowała na naszych spotkaniach – na mój ogląd tego tekstu, ale też na to, co sama w nim napisała.AW: To był mój pierwszy dramat, napisany w wieku 19 lat, osiem lat temu!AWB: Obserwowanie autora, który z dystansem, po latach, z większym już doświadczeniem, wraca do takiego swojego pierwszego tekstu, było naprawdę intrygujące. Jak przypomina sobie niektóre fragmenty, jak mówi: „To jest ważne, to mniej.” albo: „Teraz zrobiłabym to inaczej”.AW: A tego bym w ogóle nie napisała! Sześćdziesięciu procent bym dziś tam nie napisała, przyznaję.AWB: A trzeba powiedzieć, że wymogi TEATROTEKI, jeśli chodzi o format i czas, są jednak bardzo konkretne. Z początkowych 80 stron tekstu mogło zostać 40! A gotowy spektakl i tak ma 73 minuty.KP: Jeden z dłuższych spektakli całego cyklu.AWB: Dlatego nasza wspólna praca nad tym tekstem, żeby zdecydować, co jest w nim naprawdę najważniejsze i o czym on miałby opowiadać dzisiaj, była bardzo istotna.KP: Skróty były, to już wiemy. A zmieniałyście coś pod wpływem tego „dziś zrobiłabym to inaczej”?AW: Dałam tu Ani wolną rękę, bo tam był czasem niesamowity chaos.AWB: Było bardzo dużo wątków.AW: Wątków i monologów prowadzących nagle w inne rejony. Ale uważam, że w efekcie to były dobre skróty i powstała bardzo szczęśliwa adaptacja.AWB: Cieszę się. Ale rzeczywiście myśmy o tym rozmawiały. TEATROTEKA jest debiutem duetu, reżysera z autorem. Wiedziałam, co jest w tym tekście ważne dla mnie, ale zależało mi na tym, żeby nasze zdania się spotkały. Możliwości wyboru z tak pojemnego, wielowątkowego dramatu, były ogromne – można by z niego zrobić trzy spektakle. Dlatego ten wybór musiał być uzgodniony między nami.
KP: TEATROTEKA jest także pod tym względem nietypowa, że macie okazję pracować nad taką produkcją razem.AW: Mam wrażenie, że celem TEATROTEKI jest, żeby tekst był poniekąd głównym bohaterem. Praca redaktorów cyklu polega także na szukaniu ludzi, którzy szanują, czy po prostu interesują się tekstem. Chcą wyciągnąć z niego jak najwięcej, nadać mu formę i zrobić tę swoją dobrą reżyserską robotę, ale nie pomijając zupełnie w tym procesie autora. To często jest przecież pierwsza albo najważniejsza realizacja danego tekstu. Są to zwykle dramaty, które były np. w finale Gdyńskiej Nagrody Dramaturgicznej, która ma już chyba dziesięć lat, a jakby popatrzeć procentowo na realizacje, to zdaje się, że nie wszystkie były, jakkolwiek, zrealizowane.AWB: Co też jest swoją drogą ciekawe, do zastanowienia.AW: Myślę, że mądre sparowanie reżysera z autorem jest w TEATROTECE bardzo ważne.KP: To zasługa opiekunów – wśród których są Maciej Wojtyszko, Krzysztof Domagalik i Zenon Butkiewicz. Jakie znaczenia miała dla Was ta grupa osób doradzających, wspierających?AWB: Myślę, że jeżeli założeniem TEATROTEKI jest, żeby swoje pierwsze spektakle w formie teatru telewizji realizowali debiutujący reżyserzy i autorzy, to tego rodzaju współpraca z prowadzącymi cykl, z opiekunami artystycznymi, ale też z redaktorami, jest czymś po prostu bardzo wspierającym i bardzo dobrym. Dla mnie ta współpraca, jaką miałam z Krzysztofem Domagalikiem i Maciejem Wojtyszko była czymś bardzo ważnym, konstruktywnym i w moim przypadku skutecznym. Bardzo lubię dostawać informację zwrotną, wiedzieć, co ktoś inny czuje, co myśli, jakie ma doświadczenie. Jeśli ktoś dzieli się tym, jednocześnie pozostawiając mi wolność decyzji i wyboru, a taką wolność miałam, to z tego wychodzi coś, co jest spójne i ma szansę na to, że zadziała, ponieważ w żaden sposób nie jest zakłócone jakąś przemocą, oporem czy ingerencją z zewnątrz. Ludzie, którzy uczestniczyli w procesie twórczym, mieli przestrzeń do tego, żeby dzielić się myślą na temat pomysłu, koncepcji, później skrótów, ale decyzję pozostawiali po stronie reżysera. Taka współpraca bardzo mi odpowiada, w ten sposób może wyjść coś dobrego, poruszającego, skutecznego. Dlatego ja tę współpracę przy „Krzywym domku” bardzo doceniam. KP: Odradzali, mówili „tak nie rób”, gdy usłyszeli, że spektakl ma zostać zrealizowany w jednym ujęciu?AWB: Sam pomysł realizacji był wyzwaniem dla producentów. Mogę powiedzieć, że byli przerażeni moimi założeniami. Ale nikt nie powiedział mi „nie rób tego tak”, choć zastanawiali się, czy to w ogóle jest możliwe. Musiałam poradzić sobie z ich wątpliwościami i przekonać ich. W sytuacji, w której ja, jako reżyser, decyduję o tym, w jaki sposób tekst jest realizowany, to chciałabym, i w tym przypadku tak się stało, żeby wszyscy, którzy współpracują i tworzą ze mną ten świat, w różnych rolach, działali na rzecz tego świata, a nie bojkotowali go czy mu zaprzeczali. Żeby starali się zrobić wszystko, co jest w ich mocy. A jeśli okazałoby się to niemożliwe, to wtedy wszyscy wiemy, że przynajmniej próbowaliśmy. I taką sytuację miałam przy tworzeniu „Krzywego domku” i muszę powiedzieć, że było to wyjątkowe.KP: Pomysł realizacji spektaklu w jednym ujęciu, to właściwie pomysł stricte teatralny. Gdzie dla Was przebiega ta granica, o którą pytanie zawsze pojawia się podczas rozmów o TEATROTECE, czyli granica między teatrem a filmem?AW: Wydaje mi się, że siłą wszystkich TEATROTEK jest to, że ma się kilka dni na zrobienie filmu.AWB: Cztery dni!AW: To jest bardzo mało czasu. Ale udaje się między innymi dlatego, że ma się możliwość zebrania wymarzonej grupy ludzi. Takich, którzy chcą to robić, są zaangażowani i którzy, nawet jeśli mają jakieś inne zobowiązania zawodowe, to na te kilka dni są w stanie się wyrwać. Dzięki temu można współpracować z tymi, z którymi naprawdę się chce. I wydaje mi się, że w tym tkwi też siła – jest to poniekąd teatr, ale jednak filmowany. I to, że to będzie na „taśmie”, zostanie, to jest ogromny atut.AWB: To prawda. A pytanie o granicę, to pytanie, które też sobie oczywiście zadaję. Teraz realizowałam „Żabusię” Gabrieli Zapolskiej dla Teatru Telewizji i to pytanie znów padło. Odpowiadając sobie na nie, mam właściwie jeden, bardzo prosty pomysł. Jeżeli różne historie opowiadamy w takiej technologii, czyli używając kamery, to jedyną różnicą jest punkt wyjścia, czyli tekst. W teatrze telewizji, który oparty jest na dramacie, tekście sztuki teatralnej, opowieść opiera się głównie na słowie i na dialogu. W przypadku filmu natomiast – na akcji. Jedynym rozróżnikiem jest proporcja pomiędzy akcją a dialogiem, tym co w słowach, a tym co w „dzianiu się”. Spójrzmy na „Rzeź” Polańskiego, o której wszyscy sądzą, że jest zrealizowana jako film, a dla mnie jest typowym przykładem teatru telewizji. Jest tam struktura, która opiera się na słowie, gadaniu. I ta struktura jest na tyle dominująca w stosunku do akcji, że bez względu na to, czy ktoś będzie to sprzedawał jako film, dla mnie to typowy przykład spektaklu telewizyjnego. I „Krzywy domek”, choć jeśli chodzi o prowadzenie kamery jest zrealizowany w duchu filmu, nadal jest spektaklem. Tak właśnie chcę i będę myśleć o użyciu tego narzędzia narracji – wykorzystuję technologię tak, jak mi tylko wyobraźnia pozwoli, uważając tylko, żeby było to spójne z treścią i z duchem opowieści, który wyłania się dla mnie z tekstu.AW: Muszę powiedzieć, że oglądając spektakl miałam wrażenie, że forma spektaklu telewizyjnego, to idealna forma dla takiego kameralnego dramatu. Kamera daje możliwość zbliżenia się do bohaterów, a jednocześnie dzięki sposobowi realizacji, bez montażu, rozrzucenia po plenerach i wielu planach, skupia się wokół postaci i tego, co się między nimi dzieje. Teatr telewizji pozwala przybliżyć się z kamerą do tych małych, kameralnych, intymnych sytuacji między bohaterami. A jednocześnie nie jest to scena, na której od razu inaczej się mówi, inaczej tę atmosferę kreuje.
KP: Można powiedzieć, że pomysłem nagrania w jednym ujęciu odebrałaś sobie tę szansę, którą daje spektakl telewizyjny w zestawieniu z teatrem tradycyjnym – szansę montażu, obrazu bardziej filmowego niż teatralnego. AWB: Faktycznie. Ale brak cięć nie był efektem takich rozważań, tylko efektem wyobraźni, która uruchomiła się we mnie po przeczytaniu tekstu Ani. Po pierwsze czułam, że jesteśmy w domu. Bardzo pracowałyśmy tu nad jednością miejsca – poza jednym wyjątkiem, wszystko dzieje się w domu. Ale w tekście tych miejsc było wiele, bardzo różnych. A ja poczułam, czytając, że trzeba to osadzić w jednym domu, do którego przyjeżdżają, są w nim, siostry. Jest też matka, która umarła, ale pojawia się jej duch. I jesteśmy w takim „powrocie do domu”, który jest w bezczasie – tak go odczułam, kiedy wchodzimy do rodzinnego domu, to nagle odżywają, przypominają nam się sytuacje z dzieciństwa i dorastania, a jednocześnie jesteśmy „tu i teraz” – te czasy się mieszają. I bardzo mi zależało, bo tak to poczułam, żeby pokazać to bez żadnych granic. Wiedziałam, że to musi być płynne, że musi przepływać jak ten duch matki po domu albo nasze bycie w domu rodzinnym, kiedy miesza się to, czy jesteśmy dziećmi czy dorosłymi i odczuwamy jednoczesność różnych etapów życia. Także ta płynność narracji emanowała dla mnie z tej opowieści – dom, wspomnienie, powrót, teraźniejszość, duch, matka – wszystko w jednym. Z tego wynika chęć jednego ujęcia, a nie z pragnienia zrobienia takiego czy innego filmu. Nie z technologii, a z dynamiki tej opowieści. Dlatego ten pomysł pojawił się już przy czytaniu. Rozmawiając z operatorem powiedziałam, że czuję, że nie mogę mieć tu żadnych cięć, że to musi być opowiedziane płynnie. Jednocześnie, mając doświadczenie filmowe, wiedziałam, że to jest bardzo trudne. Operator powiedział: „W takim razie trzeba to zrobić w jednym ujęciu.” A ja odpowiedziałam: tak, ale trzeba się też zabezpieczyć, zaplanować co i ewentualnie w jakich momentach można by zmontować tak, żeby nie było to wyczuwalne. Na szczęście nie było takiej potrzeby – przygotowaliśmy się na to, że w trzech miejscach można by było połączyć fragmenty, ale okazało się, że udało nam się zrobić jedno ujęcie.KP: To co przewija się zawsze w rozmowach na temat TEATROTEKI, to mała ilość czasu. Jak poradziłyście sobie z tymi czterema dniami, które tak wszystkich przerażają?AW: Wszystkich przerażają, a wszystkim się udaje! (śmiech)AWB: Przy tym trudnym pomyśle, na który producent zareagował z dużym przerażeniem, miałam jednak świadomość, na czym polega praca na planie i z kamerą, jak ten czas upływa. Jak przy każdej pracy, nie było innego sposobu, niż bardzo dobrze się przygotować. Stąd, mimo że prób było mało i były szarpane ze względu na terminy aktorów, ustalaliśmy wszystko bardzo precyzyjnie. Na przykład to, czy mamy dwa czy trzy metry w pomieszczeniu, które sobie rysujemy – zaznaczaliśmy taśmą na podłodze, żeby wiedzieć, w jakiej przestrzeni się poruszamy. Już na tych nielicznych próbach układaliśmy tak naprawdę inscenizację. Był tam z nami też Witold Płóciennik, operator, z którym ustalaliśmy, gdzie będzie kamera, z której pozycji nagrywa, z kim jesteśmy teraz, a z kim chwilę później, gdzie oddalamy – cała praca, cały ruch kamery został bardzo precyzyjnie ustalony. Po to, żeby potem, gdy wchodzimy do hali i mamy dosłownie pół dnia na wejście w scenografię, móc się jak najszybciej oswoić z przestrzenią. Druga ważna kwestia to dobór ludzi. Ludzie, którzy wchodzą w tak trudną realizację, muszą być przekonani do tego, co robią. I to przekonanie każdego, od osoby dyżurnego na planie, przez dźwiękowca, każdego uczestnika tej realizacji, jest warunkiem absolutnie podstawowym. Ktoś, kto decyduje się na to, żeby pracować ze mną przy takich wyzwaniach, musi rozumieć, i ja muszę czuć, że rozumie i wierzy w to, co zamierzamy. Bez tego nie ma możliwości, żeby się udało.KP: TEATROTEKA coś zmieniła w waszym zawodowym życiu? Jako doświadczenie nietypowe i takie, w którym można wziąć udział tylko raz?AW: Można raz, ale ja wzięłam dwa (śmiech).AWB: Tak, to był wyjątek!AW: Kilka miesięcy wcześniej, zanim Ania postanowiła wyreżyserować „Krzywy domek”, Agnieszka Smoczyńska zrealizowała „Waszą wysokość”. Dla mnie ważne było na przykład to, że Dorota Kolak, moja ulubiona aktorka z dzieciństwa – a jestem z Gdańska, więc widywałam ją często w Teatrze Wybrzeże – nagle zostaje obsadzona w głównej roli z mojego tekstu. „Krzywy domek”, który nie był debiutem, bo debiutowałam wcześniej tekstem, do którego mam nadzieję nikt się nigdy nie dokopie, był w finale Gdyńskiej Nagrody Dramaturgicznej. Pisałam go długo, był dla mnie bardzo ważny. Nie był pisany na zamówienie, pod żadną presją, był taki, jakim chciałam go napisać. Dlatego wydaje mi się tak istotne, że ktoś go zauważył i po latach chciał zrealizować. I że stało się to w takiej wspaniałej obsadzie. Nie chcę Ani słodzić, ale wydaje mi się, że jest wyjątkowym reżyserem. Robi dużo, ale tylko to, co chce i co ją porusza. Nie chodząc na ścianki, za to w zgodzie ze sobą. To, co robi, jest bardzo szczere.AWB: Dziękuję za te słowa! Dla mnie na pewno bardzo ważne i piękne było to, że w tej formie teatru telewizyjnego był to dla mnie faktycznie debiut. To doświadczenie było rzeczywiście inicjujące. W takich warunkach, przy takiej współpracy, było to piękne, inne doświadczenie. Odkryłam tę formę dla siebie. Zobaczyłam, że spektakl telewizyjny jest dla mnie szalenie ciekawą i intrygującą formą, ze względu na moje zamiłowanie do różnych narzędzi. Z jednej strony to jest teatr, praca z aktorami, tekst wywodzący się z teatru, a z drugiej strony – narzędzie filmowe, które uwielbiam i które też jest moją działką. Jestem reżyserem zarówno teatralnym, jak i filmowym i w tej formie mogę to połączyć – to było dla mnie odkrycie! Doskonale się w tym poczułam i mogłam doświadczyć tego właśnie dzięki TEATROTECE. Kiedy myślę o realizacji „Krzywego domku”, z tym zespołem i aktorami, którzy tak pięknie udźwignęli ten rodzaj koncentracji niezbędny do realizacji czegoś tak trudnego w tak krótkim czasie, poczułam, jak cudownie jest dawać sobie samemu wyzwania. I dawać je innym. Jak wspaniale jest widzieć, że można przekonać ludzi, uruchomić ich do pomysłu, który wydaje się ekstremalny. I jak oni potem w tym pięknie są. To jest coś cudownego. Jak sobie myślę o Krzysztofie Kolumbie, który wsiadał na statek i miał tam ze sobą ludzi, którzy jednak zdecydowali się z nim w tę wyprawę wyruszyć, to czuję ten rodzaj spełnienia, wspólnego doświadczenia, przeżycia czegoś ekstremalnie odkrywczego. To jest niezwykle satysfakcjonujące. Muszę powiedzieć, że chciałabym, chcę w takie podróże wyruszać jak najczęściej, mając taką załogę na tym statku, jaką miałam przy „Krzywym domku”.