Wciąż czasem można usłyszeć, że teatr to misterium. Niektórzy powtarzają ciągle, że dzięki teatrowi możemy przybliżać się do Tajemnicy; że bez „metafizyki” przestaje być on czymkolwiek znaczącym i potrzebnym. Za tymi enigmatycznymi stwierdzeniami kryje się poważny problem, z którym w dziejach chrześcijaństwa mierzyli się teologowie. Czy sztuka jest w stanie przybliżać nas do Boga? Czy też na drodze do Stwórcy, Zbawiciela i Ducha stanowi raczej przeszkodę? Bez wątpienia zdarzają się bowiem wytwory ludzkiej artystycznej działalności, których kontemplacja niszczy możliwość spotkania z boską Tajemnicą. To idole, często obdarzane estetyczną czcią. Nie są one koniecznie dziełami preparowanymi z diabelskiej inspiracji czy ludzkiej próżności. Idol jest tak naprawdę zapisem boskości na miarę ludzkiego spojrzenia. Niedoskonałym, bo wychodzącym od człowieka i ostatecznie do człowieka zwracającym się ponownie. Przez wyłączny kontakt z idolami niemożliwa jest theosis – owo wspaniałe przebóstwienie, jakie przepowiadali Ojcowie Kościoła. Pytanie tylko, czy cała sztuka musi być z konieczności idolatryczna? Czy teatr musi być z konieczności idolatryczny?
WSTĘP WOLNY
ORGANIZATORZY:
Instytut Teatralny im. Zbigniewa RaszewskiegoKlub Komediowy
ADRES:
Klub Komediowyul. Nowowiejska 1, Warszawa
23.03.2015, g. 18:00 | CZY TEATR MOŻE BYĆ IKONĄ – PRAWDZIWIE ŚWIĘTYM OBRAZEM?
Przeciwieństwem idola jest ikona – obraz ponoć prawdziwie do Boga pociągający. Furtka, bez której doświadczanie Tajemnicy zmienia się w pełne pychy doznanie. By chronić się przed taką pokusą, po wieloletnich, a właściwie wielowiekowych gwałtownych ikonoklastycznych sporach wprowadzono w Kościele sztywne kanony tworzenia świętych, malarskich wizerunków. Niektórzy twórcy teatralni czynią z ikon element teatralnej scenografii, naiwnie (może często podświadomie) wierząc, że w ten sposób prowadzone „sacrum” ich teatralne dzieło „uwzniośli”.
Jednak czy naprawdę boskość w ten sposób jest w stanie wypełnić teatr? Przecież patrzący na ikony w licznych muzeach nie doświadczają zwykle głębokich religijnych przeżyć. Kanonicznie święte wizerunki, gdy tylko wyprowadzane są ze świątyń, w jakiś niezrozumiały do końca sposób tracą swoją ikoniczną moc.
Z drugiej strony: czy wystarczy wystawić Biblię w teatrze albo zainscenizować w nim mszę, by pojawiły się „metafizyka” i „sacrum”?
Szymon Kaczmarek przed kilku laty wystawił w Teatrze Dramatycznym „Ewangelię wg św. Jana”. W tym samym Teatrze zaistniał również projekt Artura Żmijewskiego „Msza”. Co się dzieje, gdy święte teksty i obrzędy przenoszone są do teatru?W spektaklu Kaczmarka Jezus był tylko marionetką w rękach „twórczego pisarza” Jana. Teza była dość karkołomna, choć prosta: Mistrz z Nazaretu nie może się dziś bronić, gdyż dawno temu umarł. Jeśli zaś umarł, to jego życie – zgodnie z tezą Rolanda Barthesa przedstawioną w słynnym eseju „Śmierć autora” – mogło natychmiast stać się tworzywem dla innych. Nie tylko dla rzetelnych biografów, także dla manipulatorów i artystów. W ujęciu Kaczmarka św. Jan miał nie tylko bogatszą od Jezusa nie tylko osobowość, ale i duchowość. Słynne zdania: „ja jestem światłością świata”, „jam jest chleb żywy”, „kto we mnie wierzy, choćby i umarł, żyć będzie” oraz wiele innych to sentencje samego Jana, przypisane przez niego zmarłemu Nazarejczykowi. Czy mogą być one uznane za owoc miłości do Mistrza, czy też są raczej tylko produktami geniuszu „Umiłowanego Ucznia”? Jakkolwiek by się sprawy miały, Kaczmarek każe nam się zastanawiać, jakie są właściwie źródła religii chrześcijańskiej.
Projekt Żmijewskiego ukazał za to dobitnie, że msza bez kontekstu wspólnotowego i sakralnego, staje się obrazem nudnym, reprezentacją pustą, której idolatria nie bardzo jest w stanie przejąć kogokolwiek. Dlaczego idolatryczność „Mszy” okazała się niepociągająca?W dyskusji wezmą udział:dr Sebastian Duda (kwartalnik „Więź”), ks. prof. dr hab. Michał Janocha, dr hab. Tadeusz Kornaś, prof. Dariusz Kosiński, Igor Stokfiszewski.
24.03.2015, g. 18:00 | SZALEŃSTWO I GRZECH W TEATRZE A TEOLOGICZNA IDEA PRZEBÓSTWIENIA
W Luwrze znajduje się jeden z najbardziej tajemniczych obrazów Hieronima Boscha. To słynny „Statek głupców” – przedstawienie grzechu chowającego się za pozorami szaleństwa. Bosch odniósł się w tym dziele do modnej w późnym średniowieczu satyry Sebastiana Brandta, w której statek pełen głupców, sterowany przez głupców, zmierza do raju dla głupców zwanego Narragonia. Szaleńcy na obrazie Boscha właściwie już raj osiągnęli. Masztem łodzi jest bowiem drzewo życia z edeńskiego ogrodu. A na statku wszechobecnie rozgościły się obżarstwo i rozpusta. Zakonnica z lutnią w ręku (typowy przez wieki we flamandzkim i holenderskim malarstwie symbol uwodzenia i seksualnej pożądliwości) wdzięczy się do obleśnego mnicha. Ten szalony okręt nie ma oczywiście swego kapitana. Sytuacja pasażerów jest zatem nie do pozazdroszczenia, ale na łódź mimo to próbują się jeszcze dostać nadzy pływacy. Tak oto żyjemy, zdaje się nam mówić Bosch: żremy, upijamy się, flirtujemy, zdradzamy bez żenady, usiłujemy osiągać to, co nieosiągalne. Ten statek płynie zupełnie bez celu i nigdy nie przybije do żadnego portu. Głupcy mogą nawet być religijni, ale dzięki religii głupota zwykle nie staje się mądrością. Demony miłości własnej wiodą bezbłędnie ludzi do szaleństwa, bo ci ostatni wolą trzymać sztamę bardziej z demonami wydobywającymi się z człowieczego wnętrza niż z Bogiem. „Wszyscy jesteśmy świniami” – można zatem głosić bez cienia zażenowania. W świecie grzesznej brzydoty idea przebóstwienia może zostać tylko wyśmiana. Każde misterium może, koniec końców, stać się spektaklem zakłamanej dewocji, albo też przemienić się w libację czy orgię.Przyglądanie się w teatrze losom prostytutek, złodziejaszków, religijnych obłudników, nieudanych władców czy ich dwulicowym ministrom nie musi prowadzić do żadnych „metafizycznych” wtajemniczeń. Jednak za takim pragnieniem oglądania człowieczej marności może czasem chyba kryć się pragnienie inne. Michel de Ghelderode, znany belgijski dramaturg, w młodości dzięki bezsensownie surowym księżom i zakłamanym bigotom stracił chrześcijańską wiarę. A jednak w dojrzałym życiu zdarzyło mu się powiedzieć: „Istnienie diabła jest pewne, wystarczy rozejrzeć się wokół siebie. Bóg objawia się rzadko”. Może pragnął „uwierzyć w wiarę”, ale zamiast podszewki świata ukazywała się mu zwykle jego wstrętna, zewnętrzna powłoka. Ikony się nie zjawiały. Była pustka. Jak z marności powołać do życia ikonę? Czy dziś to w ogóle możliwe?Georges Rouault – może najbardziej chrześcijański z wielkich francuskich malarzy ubiegłego wieku – pragnął bardzo swą wiarę wyrażać w twórczości. A jednak zawsze stronił od taniej ilustracyjności, w której żałosne silenie się na artystyczną wielkość próbuje się podlewać religijnym sosem. Rouault wracał za to nieustannie do jednej z myśli Pascala: „Jezus będzie w agonii aż do końca świata”10. Zdanie to umieścił przy wizerunku Ukrzyżowanego we wspaniałym zbiorze rycin „Miserere”. Do Krzyża zmierzają wszystkie inne ludzkie postaci: matki z dziećmi, kochankowie, idioci, złodzieje, oszuści, dziwki, ginący na bitewnych polach i z nich powracający. Alegorią nadziei jest twarz smutnego klauna. Krzyż Chrystusa przyciąga do siebie tych wszystkich nędzarzy bez wyjątku. Ciągną do niego na równi skrzywdzeni i poniżeni wraz ze swymi katami. Ludzkość jest bezgranicznie samotna, ale może znaleźć swe odbicie w samotności Chrystusa na Krzyżu. Człowiek potrzebuje nieustannego powrotu do śmierci Jezusa, inaczej nie jest w stanie uwolnić się od siebie. U Rouaulta przylgnięcie do kenosis prowadzi jednak mimo wszystko do przebóstwienia. Ludzka nędza staje się czasem ikoną, jeśli tylko zamiast bezpłodnej wątpliwości ofiaruje się jej żarliwą modlitwę. W ten sposób ludzkie zwątpienie, jakkolwiek stale obecne, nie chełpi się własną, podejrzaną „głębią”. Niewytłumaczalność cierpienia i zła jest wtedy leczona przez Ducha, bo tylko w ten sposób człowiek odwraca się – jak pisał św. Ireneusz – od grzechu będącego zła i cierpienia przyczyną i skutkiem. Nie wystarczy zatem powtarzać tylko za Vattimem, że sekularyzacja to kenoza chrześcijaństwa. Trzeba wejść, jak mawiali ojcowie kościoła, na duchową ścieżkę prowadzącą do prawdy (Vattimo na swych postmetafizycznych gruzach w prawdę już nie wierzy). Bez horyzontu theosis sztuka, nawet jeśli ma ambicje zbliżania się do niewidzialnego, staje się tylko odbiciem grzesznego ludzkiego świata, który podaje w religijnym pokrowcu. Ikona pojawić się wtedy nie może.
W dyskusji wezmą udział:dr hab. Wojciech Dudzik, ks. dr Krzysztof Niedałtowski, Piotr Tomaszuk
25.03.2015, g. 18:00 | BOJAŹŃ I DRŻENIE – DOŚWIADCZENIE BOGA CZY ACEDIA?
W Psalmie 55 znajdują się znane słowe: „Boże… Moje serce drży we mnie i ogarnia mnie lęk przed śmiercią…”. Bojaźń i drżenie towarzyszyły myśleniu o śmierci – i to na długo przed Kierkegaardem. Dawniej sądzono, iż śmierć jest probierzem chrześcijańskiej wiary. Dziś bywa pewnie przede wszystkim ostatecznym odsłonięciem bezsensownego bezruchu acedii. Jak owo zagłuszanie wygląda dziś w teatrze?Można np. twierdzić, że „królestwo śmierci istnieje, ale jest niczym”. To dość wygodna konstatacja dla próbujących dziś w sobie zagłuszyć lęk przed śmiercią! Niezdolność do wiary w życie pośmiertne może mieć coś wspólnego nie tyle ze strachem przed śmiercią, co z lękiem przed theosis. Ikona jest oknem, za którym znajdować się powinna boska rzeczywistość. Nie każdy ma jednak odwagę, by przez to okno przeskoczyć. Zbyt często myślimy o łasce jako o martwej ciemności. Niezdolność do wiary związana jest nie tyle ze strachem przed śmiercią, co z lękiem przed theosis. Ikona jest oknem, za którym znajdować się powinna boska rzeczywistość. Nie każdy ma jednak odwagę, by przez to okno przeskoczyć. Zbyt często myślimy o łasce jako o martwej ciemności.Powtarzamy za postmodernistami, że wiary już nie ma, że pozostał po niej, jak mówi Vattimo, co najwyżej „ślad śladu”. bo zgodnie z dzisiejszymi modami na „głębię” nie wiara dążąca do przebóstwienia, lecz hołubienie wątpliwości za wszelką cenę zdaje się ważyć więcej. Czyż nie jest to fałszywa postać drogi negatywnej w teologii? Apofatyka, która do Boga nie prowadzi, z konieczności zajmować się musi zamkniętymi w sobie marnościami ludzkiego doświadczenia i języka. Bo przesilona wątpliwość nie może stać się, jak mówi o wierze w Chrystusa autor Listu do Hebrajczyków, „poręką tych dóbr, których się spodziewamy, dowodem tych rzeczywistości, których nie widzimy” (Hbr 11,1). Przesilona wątpliwość na pewno bowiem nie jest zaufaniem.Czy każde wątpienie trzeba uznać za wartościowe? Co może dziś zdziałać w teatrze wierzący chrześcijanin? Czy ma przyjmować już tylko „ślad śladu”? Czy jednak starać się wierzyć, mimo poszukując prawdy (nawet jeśli zewsząd powiadają, że jedynej prawdy nie ma). Czy można jeszcze dziś szukać prawdy w teatrze?Cóż jednak miałoby oznaczać owo szukanie (jedynej) prawdy? Dostojewski pisał w znanym liście do Natalii Fonwizinej: „Należy wierzyć, że nie ma niczego piękniejszego, głębszego, milszego, mądrzejszego, odważniejszego i doskonalszego od Chrystusa. Więcej, jeśliby mi ktoś udowodnił, że Chrystus jest poza prawdą i rzeczywiście okazałoby się, że prawda jest poza Chrystusem, to wolałbym pozostać z Chrystusem niż z prawdą”. Teatr w ostatnich latach intensywnie zajmował się poszukiwaniem prawdy w nędzach i cierpieniu ponowoczesnego świata. Czynił to zwykle bez Chrystusa, a czasem z Chrystusem jako ideologiczną podpórką, którą miała się karmić przesilona wątpliwość. Czy teatr ma nam zatem do zaproponowania już tylko quasi-misteria? Trzeba mieć nadzieję, że nie. W końcu odnajdowanie i kontemplacja ikon zależą także od naszego – widzów wychylającego się ku theosis – przebóstwieniu – spojrzenia. Tak trudno jednak o nie, gdy wzrok zmuszony jest wciąż zatrzymywać się na kenotycznej idolatrii.W dyskusji wezmą udział: Piotr Cieplak, prof. Dariusz Kosiński, ks. dr Andrzej Luter, ks. dr Krzysztof Niedałtowski, ks. prof. dr hab. Alfred M. Wierzbicki